Dziś na wsiach cisza, a kiedyś wszędzie śpiewy były.

Nadzieja jakoniuk 2024r.

O tym, jak wyglądało życie mieszkańców po II wojnie światowej, w puszczańskiej wsi Starzyna, położonej przy granicy z Białorusią, opowiada Nadzieja Jakoniuk. Mimo wielu trudnych doświadczeń ta 84-letnia kobieta ma w sobie ogrom radości, serdeczności i niezwykłą pamięć.

Iza Dudar: Od 60. lat mieszka Pani w Dubiczach Cerkiewnych, a urodziła się Pani w puszczańskiej miejscowości Starzyna?

Nadzieja Jakoniuk: Tak, urodziłam się w 1940 roku w Starzynie. I tam mieszkałam do ślubu.

Urodziła się więc Pani podczas II wojny światowej. Czy pamięta Pani coś z tego okresu?

Pamiętam dobrze takie zdarzenie z 1944 roku. Mieszkańcy byli wtedy zmuszani do różnych prac dla Niemców. I pewnego dnia kazali kobietom strzyc owce. Poszła tam też moja mama, a ja za nią, mimo że to był jakiś kilometr od naszego domu. I w pewnym momencie pojawił się żołnierz niemiecki, który zaczął odciągać mnie od mamy. Od razu myśli w głowie, że mnie zabierze, że już nie wrócę do domu. Zaczęłam płakać, krzyczeć, próbowałam mu się wyrwać. W końcu zaniósł mnie do sklepu, w którym chyba mieli jakiś swój magazyn. Było tam mnóstwo rzeczy. Stanął przy butach i wybrał dziecięce sandałki. Założył mi je, pogłaskał po głowie i wypuścił.

Podczas okupacji wiele puszczańskich wsi zostało spacyfikowanych przez Niemców.

A tak, spalili Górny Gród, Kruhłe, Wiluki, a Starzyny nie. Starzyńskie kobiety były bardzo wierzące. Jedna z nich zaproponowała, aby naprząść nici i wytkać ręcznik. I wszystkie kobiety się zabrały i przędły. Przez noc taki metrowy ręcznik na krosnach wytkały i wyhaftowały na nim: za zdrowie starzyńskich ludzi. Bardzo tu ludzie się modlili i po wojnie mówili, że ten ręcznik Starzynę ochronił. Tylko w 1945 roku jak już uciekali to spalili zabudowania, które w czasie wojny postawili. Ale one były dalej, za stodołami i we wsi nic nie spłonęło. Pamiętam, był taki wielki huk i za chwilę pożar.

Te płócienne, prostokątne ręczniki tkane i wyszywane w różnych intencjach były bardzo popularne na tych terenach. A czy pamięta Pani inne zwyczaje?

Co do tkanin to był zwyczaj wyszywania koszul ślubnych przez pannę młodą dla pana młodego. Gdy ja brałam ślub tego zwyczaju już nie było, ale jeszcze za czasów mojej mamy tak. Pamiętam koszulę uszytą przez mamę, miała hafty przy kołnierzyku i na rękawach. I w tej ślubnej koszuli pochowaliśmy ojca. Zginął w wypadku, chyba 1953 roku, dokładnie nie pamiętam. To był bardzo trudny czas, bo zaczęliśmy budować dom i jako dzieci musieliśmy sami z mamą i rodzeństwem ten dom budować. Do tego mama podczas wojny straciła lewe oko i było jej bardzo ciężko. Mieszkaliśmy w bardzo małym domku macochy mego taty i warunki tam nie były za dobre.

Ile miała Pani rodzeństwa?

Sześcioro nas było, ale dwójka zmarła w bardzo wczesnym wieku.

Powiedziała Pani, że mieszkaliście w domu macochy, nie w domu dziadka?

Nie. Mój tato przez siedem lat był z rodzicami i rodzeństwem na Syberii. W tym czasie wieś spalono i gdy wrócili domu już nie było. Zamieszkali więc w Policznej, w domu siostry mojego dziadka. Zaraz po tym zmarła babcia i dwójka dzieci. Dziadek ożenił się ponownie i zamieszkał w domu drugiej żony. To była wspaniała kobieta. Bardzo byłam z nią związana.

Po wojnie uczęszczała Pani do szkoły?

Tak, poszłam w 1947 roku. Skończyłam siedem klas. Sześć w Starzynie, a ostatnią, siódmą klasę w Policznej. Chodziliśmy tam pieszo, a wieś oddalona była 5 km. Od początku uczył nas pan Grzegorz Boruszko z Białowieży, a w czwartej klasie, gdy zaczęto uczyć j. białoruskiego doszła pani Irena Borowik z Witowa.

Dużo uczniów w starzyńskiej szkole było?

Oj kochaniutka bardzo dużo. Przy ławkach trzyosobowych siedmioro nas siedziało. Dużo nas było, zwłaszcza w tym pierwszym roku. Ze mną nawet ci z 1930 roku poszli. Jednak oni szybko się wykruszali. To już kawalerowie byli i jak tylko nauczyli się pisać i czytać to rzucali szkołę. W pierwszej klasie byli też z nami uczniowie, którzy dziś mieszkają po stronie białoruskiej. Kilkanaścioro ich było. Wszystkich już nie pamiętam, było dwóch braci Hajdukiewicz Grzegorz i Michał, Ola Stelmach i dwóch chłopców Stelmach. I pamiętam jak przyszli 20 czerwca po świadectwa, a następnego dnia zrobiono granicę i już ich więcej nie widziałam. I część naszych pól i łąk na Białorusi zostało. Żadnego odszkodowania nie dostaliśmy, nawet zboża, które wiosną zasialiśmy, nie pozwolono nam zebrać.

A lubiła Pani szkołę?

O tak, bardzo lubiłam się uczyć. Pisałam dużo wierszyków i zawsze były one na gazetkach w szkole. Poetką mnie nazywali. Część z nich wciąż pamiętam, na przykład taki:

wiewióreczka mała

przez całe lato po lesie hasała,

przyszła jesień

do dziupli orzeszki niesie,

w zimie w dziupli odpoczywa

i ogonkiem się przykrywa.

Lecz to był bardzo trudny czas, bieda straszna, palta nie miałam, butów nie miałam. I jak było zimno to babcia, macocha mojego taty nosiła mnie na plecach do szkoły i zabierała ze szkoły. Zrobiła sobie z lnu na szydełku kapcie i tak mnie nosiła.

Poza szkołą była też praca w polu?

Oczywiście. Odkąd pamiętam to mamie w polu pomagałam. Tata pracował w lesie, a większość tego co zarabiał, to przepijał. Więc musieliśmy z mamą pracować, by jakoś przetrwać. I już jako dziewczyneczka sierpem zboże cięłam. A za mną szedł mój młodszy brat i jak kłosek jakiś zostawał to on docinał. Każdy kłosek się szanowało i ścinało, bo z tego chlebek przecież był. A jedzenie też się szanowało. Najczęściej jedliśmy dwa razy dziennie. Rano jakieś warzywa, zupa z tego co akurat było. A wieczorem ziemniaki z cebulą i kwasem lub chleb z oliwą lnianą. Kwas robił się z rozczynu na chleb. O mięsie nikt nawet nie myślał. Gdy już mieliśmy zwierzęta, to na święta wędliny się robiło.

Na Matki Boskiej Zielnej, w prawosławiu to się nazywa Uspienije Preswiatoj Bohorodicy, które obchodzimy 28 sierpnia, zabijało się owcę. W parafialnej wsi Werstok był odpust. Zjeżdżała się wtedy cała rodzina. Zabijaliśmy więc owcę, bo na jesień mięso owcze jest najsmaczniejsze. Jak mama wiedziała, że będzie u nas gościna to wysyłała nas do lasu po jagody, które oddawaliśmy do skupu i za te pieniądze kupowaliśmy cukier. I mama szykowała wtedy nalewkę z kaszy jaglanej. W pięciolitrowy gęsior wsypywała tak ok. 0,5 kg kaszy i 0,5 kg cukru i zalewała wodą. Stało to około trzech tygodni, potem przecedzała i dodawała ćwiartkę spirytusu. Nazywaliśmy tę nalewkę „buldo”. Pamiętam jak goście zawsze się tym zachwycali.

A jak młodzież spędzała wolny czas?

Niewiele tego wolnego czasu było. Wieczorami spotykaliśmy się przy rzeczce, a od Wielkanocy do Zielonych Świątków to przeważnie co wieczór i śpiewaliśmy. Czasem roboty dużo w domu było i nie mogłam wyjść, to przybiegali koledzy i mówili rzucaj wszystko i choć śpiewać. W niedzielę raniutko szło się do cerkwi w Werstoku, a później z Górnego Grodu przychodził muzykant. Grał na akordeonie, a my wszyscy tańcowaliśmy i śpiewaliśmy. Kiedyś bardzo dużo się śpiewało. Mam zeszyt, w którym spisałam wszystkie przedwojenne piosenki, jeszcze z czasów carskich. Jest ich tu 49 i wszystkie pamiętam. Zarówno słowa, jak i melodię.

Skąd Pani zna te piosenki?

Kiedyś prządki spotykały się w domach i przędły len. Wtedy wszystko było własnej roboty, odzież, bielizna. I my dziewczynki, było nas 9, zawsze biegłyśmy tam, gdzie były prządki. Nawet w naszym domku, choć malutki to spotykały się kobiety i my dzieci razem. I kobiety zawsze śpiewały, a ja mam taką pamięć, że je wszystkie do dziś pamiętam. To piękne piosenki i szkoda żeby przepadły, więc je spisałam.

Wspominała Pani o pijaństwie, które w tamtym okresie było dość powszechne wśród mężczyzn. Lecz chyba nie tylko picie, ale też bicie własnych żon?

Kiedyś większość żony swoje biła. Chamstwo takie było, brak wstydu, brak kultury. W domu znęcali się nad żonami, a jak się spotykali przy wódce, to się nawet przechwalali i śmiali, który w co żonie przywalił. Kobiety cierpiały, ale nikomu nie mówiły, uważały że donoszenie na własnego męża to hańba dla kobiety.

Do Dubicz Cerkiewnych przeprowadziła się Pani w 1964 roku po ślubie?

Tak. Wzięłam ślub w wieku 24 lat. Starą panną już wtedy byłam.

Dziś w wieku 24 lat dziewczyny nawet nie myślą o zamążpójściu.

Dziś tak, ale wtedy to już wszystkie moje koleżanki miały własne rodziny. A ja wciąż mieszkałam z mamą i młodszym bratem. Mama nie chciała, żebym za mąż wychodziła, bała się zostać sama. Jednak gdy poznałam Pawła, postawiłam na swoim, przy wsparciu młodszego brata. On też grał na moim weselu.

A jak wyglądało wesele w tamtym okresie?

Na stołach rozkoszy nie było. Trochę kiełbasy, mięsa, bułki. Była taka potrawa z przemielonych suszonych śliwek, ale już nie pamiętam jej nazwy. Nie było żadnych ciast, tortów weselnych, tylko korowaj.

Czyli?

Korowaj to weselne drożdżowe ciasto. Na panieński wieczór zbierały się kobiety ze wsi. I mężatki i panny. Panna młoda przygotowywała mąkę, a resztę składników przynosiły mężatki. I korowaj mogły robić tylko mężatki. W takiej dużej miednicy wyrabiały ciasto, które zdobiły gąseczkami formowanymi z tego ciasta. Piekło je się w piecu, w specjalnie do tego przeznaczonej misce. A druhny w tym czasie tańczyły, śpiewały i figle płatały. Gdy przykładowo piec już nagrzeją, to druhny za stół brały i uciekały ze stołem, a to za stodołę, a to do sąsiada zaniosą. A te co korowaj robiły, szukały tego stołu. Mnóstwo śmiechu i zabawy przy tym było. Czasem, gdy robiono korowaj, przychodzili też chłopcy potańczyć. I wtedy również druhny figle robiły. Na przykład w tańcu jedną ręką chłopca przytulała, a drugą do kieszeni mąki sypała.

Wróćmy do wesela. Mówiła Pani, że na stołach było skromnie, a jak wyglądała zabawa?

Na weselu zazwyczaj było dwóch grajków, mieli akordeon i bęben. I to wystarczało. Wesele trwało dwa dni. Jak były w mniejszych wioskach, to całe wioski zapraszano. Był taki zwyczaj podczas wesela, że dwóch mężczyzn wjeżdżało na koniu i mówili, że już ułani wjeżdżają na koniu. Dawali troszkę chleba z wódką i mówili, że koń nie będzie już taki bojaźliwy. A jak koń tupał to wszyscy się śmiali, że koń z weselnikami tańczy. Podczas oczepin śpiewano specjalne na tę okazję piosenki, bez żadnych dziwnych zabaw. Tylko śpiewy i rzucanie welonu. Wiesz kochaniutka, kiedyś było bardzo biednie, ale i wesoło. Dziś na wsiach cisza, a kiedyś wszędzie śpiewy były. Zaznaliśmy ciężkiej pracy, ale i radować się potrafiliśmy.

A w Dubiczach, po przeprowadzce również tak ciężko było?

Pierwsze lata były bardzo ciężkie. Nic nie mieliśmy, mama moja ile mogła tyle nam pomagała, ale sama niewiele miała. A teście początkowo nie byli mi przychylni, nazywali mnie pogardliwie między innymi Litwinką. I postanowiłam, że pokażę wszystkim co warta jest ta Litwinka. Bóg dawał siły, a i z czasem coraz więcej rozumu. I nie mając niczego, zbudowaliśmy z mężem dom. Kosze nas ratowały. Robiliśmy kosze ze słomy i oddawaliśmy na skup. Norma to były trzy dziennie. Jak rano śniadanie zjadłam, to nie było kiedy obiadu jeść, aż do kolacji i do pierwszej w nocy przy koszach. Pamiętam, że za pierwsze sprzedane kosze kupiliśmy metr pszenicy, by zmielić ją i wreszcie samemu chleb pszenny upiec. A to był ulubiony chleb Pawła, mojego męża. Oj pamiętam doskonale jak bardzo się cieszyliśmy, i jak bardzo nam ten chleb smakował.

Później mąż zaczął pracę na kolei i już wtedy lżej było. Była już krówka, kury, gęsi, a nawet i indyki. Jednak dzieci dorastały i o swoje miejsce się dopominały, więc dalej te kosze robiłam. Ze dwadzieścia lat je plotłam. A jak trzeba to w lesie jagód, grzybów, ziół nazbieramy i do skupu zaniesiemy. Nawet kilka lat temu, gdy okna musiałam wymienić, przez dwa lata nazbierałam pieniądze z ziół i wymieniłam. Nie ma co narzekać, trzeba Bogu zaufać i pracować. Bóg zawsze rozwiązanie przyniesie.

Muszę też dodać, że sąsiadka mi pomagała. Należała do zboru baptystów. A po wojnie do ich zboru przychodziły paczki żywnościowe, czasem ubrania. I ona potrafiła wziąć trochę więcej i podzielić się z nami tymi produktami. Raz nawet koszulki moim synom przyniosła. Przez te lata bardzo się wzajemnie wspieraliśmy. Gdy u jednej coś się działo, druga biegła i pomagała.

A czego dziś Pani by sobie życzyła od życia?

Zdrowia, siły do pracy i żeby Bóg rozumu nie zabrał, bo wnuki mam wspaniałe i chciałbym się jeszcze nimi nacieszyć.

Dziękuje za rozmowę.

Dodaj komentarz na Facebooku

pasek narzędzi

Portrety Wsi
Privacy Overview