40 lat przy cudzie narodzin – wspomnienia położnej z Narewki

Pani Maria


Poznajcie historię Pani Marii Gorbacz-Drozd, pełnej serdeczności i ciepła mieszkanki Narewki, która przez 40 lat pełniła rolę położnej w Gminnym Ośrodku Zdrowia. Nasza bohaterka, urodzona w kwietniu 1939 r. w Nowosadach blisko 20 lat przepracowała w Izbie Porodowej tego Ośrodka, pomagając setkom kobiet w wyjątkowym momencie ich życia.

Iza Dudar: Czterdzieści lat w zawodzie to bardzo dużo. Jak to się stało, że została Pani położną?

Maria Gorbacz-Drozd: Podczas nauki w Michałowie, odwiedziły nas uczennice ze Studium Położnictwa w Białymstoku. Miały na sobie białe fartuszki i czepki. Zaczęły opowiadać jak wygląda nauka. I ja na to, że nie muszą już nic mówić, bo mi bardzo odpowiadają te fartuszki i czepki.

Poszła więc Pani do szkoły położnictwa zwabiona fartuszkami, a jak sama edukacja?

Muszę przyznać, że bardzo dobrze nas przygotowano do zawodu. Uczył nas prof. Józef Musiatowicz. I będąc już w zawodzie, w sytuacjach trudnych wielokrotnie wykorzystywałam przekazaną przez niego wiedzę. Pamiętam, że podczas nauki miałam tylko duży problem z zastrzykami. Bardzo się bałam je wykonywać.

W tym zawodzie wykonywanie zastrzyków to chyba podstawa?

Tak. Jednak mi wciąż się wydawało, że mogę spowodować ból u pacjenta i w żaden sposób nie mogłam się przemóc. Dopiero przełamałam się podczas praktyk w oddziałach szpitala w Choroszczy . Gdy szłam korytarzem, usłyszałam wołanie by szybko do chorego. Więc nie zastanawiając się pobiegłam od razu, a tam na łóżku pacjent trzymany przez lekarza i pielęgniarkę. I krzyczą, żeby szybko zastrzyk dożylny robić, bo pacjent umiera. No więc jak automat zrobiłam ten zastrzyk. A później okazało się, że to było świadome działanie instruktorki, żeby mnie przełamać. Z powodzeniem (śmieje się Pani Maria).

Pamiętam też pierwszy poród, który odebrałam samodzielnie. Było to w 1957 roku, poród prawidłowy, bez żadnych komplikacji i na świat przyszła dziewczynka.

Po szkole od razu trafiła Pani do Narewki?

Tak. Akurat potrzebowali tu położnej. Gdy się przeprowadzałam, tato wrzucił na furę worek ziemniaków, żebym miała co do garnka włożyć i zawiózł mnie do Narewki, gdzie mieszkam do dziś. W Ośrodku pracował wtedy felczer Łuszczyński, a położną w izbie porodowej, o ile dobrze pamiętam, była Gorustowicz. W pierwszych latach pracy było bardzo dużo. Akurat trafiłam na wyż demograficzny. Więc miałam początkowo 50 – 60 porodów miesięcznie.

To bardzo stresujące i wyczerpujące. Ile miejsc było w izbie porodowej?

Pięć łóżek noworodkowych i jedno łóżko porodowe. Miałam do pomocy dwie salowe, które poza sprzątaniem, także gotowały. Były ogromnym wsparciem. Położna poza porodami i opieką nad pacjentkami, musiała też zajmować się wyżywieniem. Zaplanować jadłospis, zrobić zakupy. A ze względu na niskie fundusze było to bardzo trudne. Na jedną pacjentkę miałam przykładowo 12 zł. Jak przygotować za te pieniądze śniadanie, obiad i kolację. Co innego, gdy akurat przebywało pięć pacjentek, za 60 zł można było już coś przygotować. Gdy było trudniej pomagały rodziny pacjentek. Dzięki tym rodzinom jakoś to wszystko się udawało.

A jak długo po porodzie przebywała w izbie porodowej pacjentka?

Jeżeli poród przebiegał prawidłowo i po po porodzie było wszystko w porządku, to tydzień.

Na pewno nie zawsze porody przebiegały książkowo.

Tak. Pamiętam jak po porodzie pacjentka zaczęła krwawić. W prawidłowym porodzie po urodzeniu dziecka łożysko odkleja się od ściany macicy i zostaje wydalone na zewnątrz za pomocą skurczów macicy. W tym przypadku łożysko niestety się nie odklejało. W takich sytuacjach zabiegi wykonywane były w szpitalu w Hajnówce. Jednak pogotowie długo nie przyjeżdżało, a pacjentka wciąż krwawiła. Zaczęłam więc sama odklejać łożysko i oczyszczać macicę. Wszystko dokładnie w taki sposób jak uczono mnie w szkole. Bardzo się starałam, aby nie była konieczna rewizja.

Po wszystkim byłam tak ogromnie przejęta, że chciałam zrezygnować z pracy. Następnego dnia chciałam złożyć pisemne wypowiedzenie. Jednak wcześniej zadzwoniłam do szpitala, by sprawdzić jak się czuje pacjentka. Okazało się, że z kobietą wszystko dobrze, a na koniec rozmowy lekarz zaczął mnie chwalić i dziękować, że tak świetnie mi poszło. Dostałam wiatru w skrzydła i już o rezygnacji nie myślałam.

Była Pani jedyną położną w gminie. Zapewne więc całe życie musiała Pani dostosować do pracy. Do tego pewnie nocne telefony…

Nie było wtedy telefonów. Jedyny telefon był na posterunku, obok ośrodka zdrowia.

Więc było nocne pukanie do drzwi?

Dokładnie tak. Wie Pani, nawet jak gdzieś wyjeżdżałam na kilka godzin to musiałam dzwonić na pogotowie i informować, że wyjeżdżam i tak samo po powrocie, od razu telefon, że już jestem.

A jak było z transportem? Gmina Narewka ma sporo kolonii, do tego położenie to nie łatwy teren.

Tak, leśne drogi zwłaszcza zimą były dużym utrudnieniem. Przy poradach, gdy pogotowie nie mogło przyjechać, leśnictwo użyczało samochód terenowy. Poza tym musiałam do pacjentek docierać pieszo.

To były bardzo trudne i wyczerpujące czasy.

Tak, ale wtedy tak bardzo się tego nie odczuwało. Człowiek nie był nastawiony na to, że może być lepiej. Dziś jak warunki są lepsze to i oczekiwania są większe. A kiedyś było jak było i musieliśmy się dostosować.

Przypomina mi się sytuacja, kiedy doszło do wypadnięcia pępowiny, a to sytuacja zagrażająca życiu płodu, bo pępowina może być uciskana przez płód. Wtedy jak najszybciej trzeba wykonać cesarkę. Do czasu przyjazdu pogotowia i wykonania w Hajnówce zabiegu przytrzymywałam pępowinę i część przodującą tak żeby nie doszło do ucisku. Pamiętam, że tak zdrętwiały mi ręce i tak byłam przejęta, że nawet nie poczułam jak wyjęto dziecko. Lekarz też po chwili sobie o mnie przypomniał i mówi, że już po wszystkim. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że już mogę pacjentkę puścić.

Czy zna Pani liczbę odebranych przez Panią porodów?

Nie, nie mam pojęcia. Ale było ich dużo. Często w ramach wdzięczności zapraszana byłam na chrzciny. Zdarzało się również, że proszono mnie abym została chrzestną. Byłam nią 12 razy. Pięć razy odmówiłam.

Niezwykłe.

Tak. Z niektórymi mam nawet kontakt. Części chrześniaków nie pamiętam. Bo to były rodziny, które przyjechały do pracy podczas budowy zakładu ceramicznego w Lewkowie. Później wyjechali i tych już nie pamiętam.

Gdy zlikwidowano izbę porodową, została Pani w ośrodku zdrowia jako położna środowiskowa?

Tak. Pracowałam w izbie prawie dwadzieścia lat.

Jednak chyba i wtedy zdarzało się, że odbierała Pani porody?

Gdy pogotowie miało problemy z dotarciem, musiałam zająć się rodzącą. Pamiętam jak szykowałam się na sylwestra, strasznie wtedy sypał śnieg. Ja w długiej sukni wystrojona. Nagle dzwoni telefon i lekarz mnie informuje, że za chwilę przyjedzie po mnie leśniczy i do Guszczewiny muszę jechać, bo tam poród, a oni nie dojadą. No i trzeba zdjąć suknię, włożyć fartuszek i jechać.

Wysłano mnie kiedyś do Masiewa. Też pogotowie nie mogło dojechać i pojechaliśmy terenówką leśnictwa. Zabraliśmy pacjentkę i wracaliśmy przez Lewkowo. Niestety nie mogę sobie przypomnieć dlaczego właśnie tędy jechaliśmy. I wjeżdżamy do tej wsi, a kobieta zaczyna rodzic. A to nie karetka przecież. Zachodzimy więc do pierwszego lepszego domu i tłumaczymy co się dzieje. A ta rodzina ogromnie poruszona, zaczęła nam pomagać i udostępniać wszystko co było potrzebne. Z dwóch krzeseł i łóżka zrobiłam łóżko porodowe, tak przyjęłam poród. Z tego co słyszałam, to te rodziny tak się do siebie zbliżyły, że przez lata żyły w przyjaźni.

Jednak w latach 60, 70, a nawet i 80, zwłaszcza na terenach wiejskich ginekolodzy nie cieszyli się tak dużym zaufaniem. Zapewne praca położnej w dużym stopniu opierała się na edukacji.

Tak, to były czasy kiedy ufano bardziej tzw. „babkom” niż położnej. Wie Pani, idąc ulicą od razu rozpoznawałam, która kobieta jest w ciąży. One zawsze na mój widok odwracały wzrok i przechodziły na drugą stronę ulicy. Odwiedzałam więc je w domach, wyjaśniałam, opowiadałam o ewentualnych zagrożeniach. Czasem udawało się je przekonać i nawet do Poradni K namówić, żeby się przebadały. A czasem słyszałam, że ich matki, babki rodziły w domu to i one sobie poradzą. Lub też że to nie pierwsze i nic im nie będzie.

A czy ta niechęć do badań nie wynikała z poczucia wstydu?

Na pewno tak. Choć miałam też takie pacjentki, które z pewnością siebie w głosie podkreślały, że poród to rzecz naturalna i one nigdzie badać się nie będą.

Miałam raz taki przypadek, że podczas ciąży prosiłam pacjentkę kilkakrotnie, by przebadała się w Poradni K. Niestety nie udało mi się jej przekonać. I gdy nadszedł czas porodu, przyszła do ośrodka. Oboje z lekarzem nie mogliśmy wyczuć tętna. Dziecko urodziło się martwe. Chciano wykonać sekcję zwłok, aby poznać przyczynę. Jednak ona się nie zgodziła. Wciąż powtarzała, że nie ma do nikogo żalu i może mieć pretensje jedynie do siebie że nie poszła na te badania. Próbowałam ją przekonać, że dzięki sekcji będzie wiedziała co się stało. Jednak ona pozostała przy swoim. Dziś już nie tak łatwo o pacjenta, który potrafi przyznać się do winy.

To prawda. Wielu z nas przez lata źle się odżywia, nie stroni od używek, za to stroni od aktywności fizycznej. A gdy pojawiają się dolegliwości, pojawia się też szereg pretensji do lekarzy, za to rzadko samokrytyka.

No właśnie. Praca czy to pielęgniarki, czy to lekarza jest bardzo trudna. Moja wnuczka jest na czwartym roku medycyny i ja jej odradzałam te studia, ale ona się uparła.

A dlaczego Pani odradzała?

Bo jak w pracy zrobisz błąd, to będzie to jedynie błąd. Nawet w banku jak się pomylisz, to najwyżej będziesz musiała zwrócić pieniądze. Jednak jak lekarz czy pielęgniarka się pomyli, to życia już nie zwróci. A największa kara to sumienie. O ile oczywiście ma się sumienie, bo są też ludzie bez sumienia. Ale jak je masz, to wtedy będzie cię dręczyć całe życie. Ale wnuczka się uparła i poszła.

A jakie jest Pani marzenie?

Zdrowie. Choć to raczej takie marzenie, którego już nie uda mi się spełnić.

Dziękuję za rozmowę.

Dodaj komentarz na Facebooku

pasek narzędzi

Portrety Wsi
Privacy Overview